poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Żwawa staruszka.

Starsza pani znika (The Lady Vanishes), reż. Alfred Hitchcock 1938


Kiedyś filmy robiło się inaczej. Nawet w przypadku tytułów sensacyjnych ich rytm był wolniejszy i spokojniejszy niż dziś. W dawnych czasach mieliśmy czas by poznać bohaterów, przyjrzeć im się bardzo uważnie, wsłuchać w rozbudowane dialogi, a postacie miały czas żeby w trakcie opowieści nawet się rozwinąć.
Film Hitchcocka trwa ok. 99 minut, ale w tym czasie pojawia się tyle postaci, wątków, dowcipów, zwrotów akcji, a nawet wręcz zmian przynależności gatunkowej, że z okładem starczyłoby na trzy inne!
Bo co my tu w zasadzie mamy? Komedię? Film szpiegowski? Kino akcji? Wszystkiego po trochu, a wymieszane i przyprawione tak, że danie jest wyjątkowo pożywne.
Fabuła niby prosta: młoda dziewczyna, pasażerka pociągu, „gubi” swoją znajomą, tytułową starszą panią, ale problem w tym, że nikt z pasażerów nie pamięta takiej osoby. Czyżby nasza bohaterka miała zwidy? Jeśli przypomina wam to pewien film z Jodie Foster to dobrze wam przypomina. Ale nim dojdzie do tego wspaniałego zniknięcia przez dłuższy czas siedzieć będziemy z grupką postaci w hotelu, gdzieś w małym miasteczku, w nieistniejącym wschodnioeuropejskim kraiku. I co chwila przeskakiwać między nimi i szukać tej całej staruszki!
Oprócz niej mamy jeszcze dwóch angielskich gentlemanów, fanów krykieta, którzy są tak angielscy, że bardziej się nie da. Flegma totalna, nawet postrzał w rękę nie wywoła emocjonalnej reakcji. Są oni również nosicielami jednego z najdłużej rozgrywanych dowcipów jaki widziałem w życiu! Już na początku poznajemy jego genezę, ale na świetny finał musimy poczekać do... finału.
Dalej mamy dziwne (niby)małżeństwo, wspomnianą już młodą damę oraz pewnego muzyka, który bada i próbuje zachować dla potomności tradycyjne tańce. Taki misz-masz, że nie wiadomo kto jest tak naprawdę głównym bohaterem, a reżyser długo i skutecznie nas zwodzi. Ridley Scott chyba z tego filmu uczył się tego manewru, który wykorzystał w swoim „Obcym”.
W końcu okazuje się, że to młoda dama wraz z młodym muzykiem są osią akcji, która od tego momentu przeistacza się z komedii w film detektywistyczno-szpiegowski. Sama fabuła jest zagmatwana i dość skomplikowana, a zbiegi okoliczności, które przytrafiają się naszemu duetowi są przekomiczne.
I chociaż cały wątek fabularny jest równie sztuczny i nieprawdopodobny, jak otwierające film ujęcie uroczej makiety miasteczka, to losy bohaterów śledzi się z ogromną ciekawością.
Tak... kiedyś robiono filmy inaczej. Złoczyńcy byli romantyczni, kobiety uwodzicielskie, dowcipy nierynsztokowe a fabuły rozbudowane. Ale stare filmy się starzeją i często trudno się je ogląda... nie w tym jednak wypadku! Jest on ciągle świeżutki jak liść mięty zerwany z czubka krzaka. No może oprócz efektów specjalnych czy bójek i innych scen przemocy... minęło w końcu ponad 70 lat (!!!) od premiery tego dzieła!
A więc dlaczego tylko 8 Koksików, skoro taki ideał?
Finałowa strzelanina. Ogólnie film jest luzacki i dowcipny, jednak na końcu zamienia się w rzeź, gdzie trupy niewinnych ścielą się gęsto. Taki film akcji na koniec. I chociaż z psychologicznego punktu widzenia jest to świetny zabieg (bo gdy zawodzą już wszelkie „romantyczne” i subtelne sposoby, złoczyńca stawia na siłę ognia i pokazuje jak się załatwia takie sprawy), to jednak nie pasuje mi to jakoś do ogólnego nastroju i psuje nieco bezstresowość odbioru. Ale taki to był ten wczesny Hitchcock, a Tobie może akurat się to spodobać. Polecam!



niedziela, 10 marca 2013

Czy gaz pieprzowy może zmienić świat?

Deus Ex, Ion Storm 2000

Jeśli słyszałeś kiedyś, że Deus Ex to świetna gra, ale jesteś maturzystą w kwietniu, biznesmenem w kryzysie, matką karmiącą albo chociaż wrogiem gier computerowych to radzę się do niej nie zbliżać, bo potrafi wciągnąć jak odkurzacz i posiekać jak blender. I jest cholernie długa!
Ten mix skradanki, erpega i strzelawki uznawany przez wielu za najlepszą grę w historii gier, jest iście wspaniały. Ja sam nie potrafię dokładnie określić na czym polega to, że ta gra chwyta za gardło, bo jest wiele rzeczy, do których mógłbym się w niej przyczepić, z drewnianymi dialogami i masą ciągle niepoprawionych błędów (jeden z nich zniechęcił mnie nawet do grania, ale wybaczyłem i nie żałuję. Od razu radze zainstalować nieoficjalny patch 2.0) na czele.
Może chodzi tu o fabułę, która łączy w sobie tyle teorii spiskowych, że nawet Dan Brown by się zawstydził, a wszystko to w cyberpunkowym sosie? Fajna jest, ale to nie tylko to.
Wiem! To pewnie ta swoboda, którą wszyscy zachwalają! Bo tu wroga można zabić (masą broni od noża, przez łom, pistolet, karabin, strzeblę, snajperkę, granaty, wyrzutnię rakiet czy na przeprogramowaniu działek, by załatwiły to za nas, kończąc), ogłuszyć (też na kilka sposobów), czy zwyczajnie ominąć. Drzwi można rozwalić, otworzyć znalezionym kluczem albo wytrychem. Mamy umiejętności bojowe, hakerskie czy złodziejskie, do wyboru do koloru. Ale to też nie to bo ja sobie z góry założyłem pewne ograniczenie, mianowicie takie, że gram w sposób „bezofiarowy”, czyli mozolne skradanie, ogłuszanie i omijanie wrogów. Zero niepotrzebnych trupów! I może granie w innym sposobem jest super, nie wiem tego i w sumie nie chcę wiedzieć, bo to by oznaczało przejście gry ponownie, a ja chcę mieć jednak jakieś życie! No kurcze! Już sama możliwość, że takie założenie można zrobić jest czymś kompletnie niezwykłym! I choć oznaczało to dla mnie masę frustracji, a kombinację quick save/quick load miałem opanowaną do perfekcji, i tak chciałem przeć do przodu, choć poziom trudności gry zdecydowanie wzrósł (może dlatego tak długo w to grałem? W końcu pewien speedrunner kończy ją w niecałe 50 min!).
Świat gry? Tu nie tylko się biega i strzela (omija wrogów), tu sobie sporo pogadamy, połazimy po naszej bazie głównej, poczytamy maile, odwiedzimy restauracje czy dyskoteki. Niby nic, w Duke Nukem 3D przeca też tak było, ale jednak miło jest móc sobie spokojnie pozwiedzać miasta, może ukraść coś z bankomatu, a nie tylko zabijać. No ale w końcu Deus Ex ma być erpegiem, więc powinno to być czymś normalne, ale ode mnie za to i tak wielki plus.
Do tego dochodzi jeszcze rozwój postaci, oparty na dwóch filarach: punktach doświadczenia i nanotechnicznych wszczepach. Te pierwsze wykorzystujemy do ulepszania podstawowych umiejętności takich jak posługiwanie się poszczególnymi typami broni, obsługę komputerów wytrychów czy pływania. Te drugie nasz żołnierz nowej generacji używa by ułatwić sobie życie. Wszczepów można mieć kilka np. kamuflaż, ciche bieganie, większa siła, leczenie, widzenie przez ściany a ogranicza je tylko energia, którą zużywają, a którą my musimy ciągle uzupełniać. Dzięki temu jeszcze lepiej możemy dostosować naszą postać do swojego stylu grania.
Żaden z tych elementów sam w sobie nie czyni tej gry tak genialnej, to oczywiście połączenie ich w jedną, niesamowicie spójną całość daje ten efekt i co najważniejsze to działa nawet dziś, trzynaście (shit!) lat po jej premierze.
I można by powiedzieć, że to trochę monotematyczna gra, w końcu każda misja to w zasadzie to samo: plansza gdzie z punktu "a" musimy dostać się do punktu, powiedzmy "g". I wcale nie oznacza to, że najpierw musimy przejść przez "b" potem "c" i tak dalej. Gówna brama, kanały ściekowe albo wentylacyjne, a może jakiś opuszczony budynek przylegający do naszego celu, dróg jest wiele. I chociaż wytrawny gracz powinien przeszperać każdy kawałem planszy, bo tu w odróżnieniu od klasycznych gier RPG nie dostajemy punktów doświadczenia za zabijane wrogów, ale właśnie za myszkowanie i odkrywanie sekretów, można to olać i lecieć najkrótszą drogą! Czy to nie zarąbiste?
Ehhhh ale to też nie wszystko. Matko! O tej grze można pisać i pisać, tylko komu by się chciało czytać. Lepiej zagrać. Serio. No ale ja się nie mogę powstrzymać i jeszcze opisze kilka rzeczy, które baaaardzo przypadły mi do gustu. Obiecuje, że to już prawie koniec!
To jedna z niewielu gier, która serio pozwoliła mi zastanowić się nad sensem zabijania przeciwników. W zasadzie oni istnieją tu, jak w każdej innej gre, na zasadzie mięsa armatniego, mają wiernie służyć Głównemu Złemu i posłusznie ginąć z naszych rąk. Taki np. Bond James kosi ich w filmach jak świeże zborze. Znamy ich dobrze z filmów i gier i chyba tylko Mike Myers się nad nimi pochyla i współczuje. I w tej grze też możemy ich bezmyślnie kosić, bo przecież to terroryści i sługusy niedobrych ludzi. Gdy jednak się zaczniemy się skradać za ich plecami, czasem możemy podsłuchać ich rozmowy, albo zagadajmy szeregowców z naszego oddziału i wtedy okaże się, że taki standardowy strażnik to też człowiek, trafił do takiej a takiej organizacji z przeróżnych powodów, nie każdy to skończony drań, a wręcz większość to zwyczajni, przeciętni kolesie, którzy wykonują swoją pracę i zwykle nie mają nawet pojęcia co też tam knują ich bossowie. Tak ja zdaję sobie sprawę, że rozczulam się nad kupką pikseli, ale tak właśnie działa mnie ta gra! Ma w sobie dawkę takiego realizmu, która każe mi powstrzymać odruch pociągnięcia za spust.
Do tego jest to gra w której jest tak wiele do odkrycia, że aż głowa mała! Co więcej jej twórcy zdają się wyzywać gracza na pojedynek: próbuj grać tak jak się grać nie powinno, próbuj szukać luk, błędów, zaskocz nas swoją pomysłowością. I to jest straszne, ale w przeciwieństwie do 99% gier wydaje się, że tu projektanci przewidzieli absolutnie wszystko! Jakby to wytłumaczyć? Masz do wypełnienia misję i konkretny cel, ale spróbuj go olać, pójść gdzie indziej, nie wykonać rozkazu. Zwykle jest to trudne i wymaga nagięcia zasad gry, ale gdy się uda, nagle się okazuje, że nie kończy się to wszystko napisem „mission failed” i game over, że twórcy wiedzieli, że są tacy co będą tak grali i dostosowali fabułę! Zresztą zobaczcie filmik pod koniec tekstu, on pokazuje jedną z takich możliwości, a uwierzcie mi jest ich mnóstwo! Nie są to jakieś ogromne zmiany, ale jednak w grze tak nastawionej na wątek fabularny spodziewałbym się raczej wszechobecnych i jakże modnych skryptów, które pozwalają toczyć się grze w jeden określony sposób (ale zwykle bardzo widowiskowy) i nie mówię, że ich nie ma, mówię tylko, że można je ominąć. I choć to tylko iluzja, tu naprawdę czujemy, że to my mamy wpływ na wszystko!

Jeśli jesteś w stanie przełknąć nie najlepszą już grafikę (jej słabości widać szczególnie w odniesieniu do modeli postaci), nauczyć się ogromnej klawiszologii i nie boisz się wysokiego poziomu trudności, to ja powiem krótko: zagraj w Deus Ex. Daj staruszkowi szansę. A może odkryjesz w zwykłej grze coś czego nigdy byś się po zwykłej grze nie spodziewał.








A tu obiecany filmik, będący przykładem wolności w grze


poniedziałek, 4 marca 2013

Latka lecą.

Days go By, The Offspring 2012 


<fanowskie zgredzialstwo mode: ON>
Rozczarowanie. To właśnie czułem, gdy po raz pierwszy usłyszałem singiel Cruising California (Bumpin' in My Trunk) z najnowszej płyty Offa. Taka pioseneczka, gdzie gitar prawie nie uświadczysz, jakieś laski piszczą w refrenie, vocal Dexa zniekształcony jakimiś tandetnymi efektami i syntezatorowe melodyjki jak z jakiegoś disco. Do czego to doszło! No oczywiście od razu odezwały się głosy, że Offspring zawsze miał takie utwory, że to przecież parodia (że chyba niby Katy Perry?) i ma być takie popowskie, a jak się nie podoba to znaczy, że się nie znasz i nie jesteś fanem i w ogóle nie rozumiesz przesłania i nie znasz się na muzie i siedź cicho.
Dla mnie to taka sama parodia jak Mydełko Fa, się niby śmiejemy, ale jak się spodoba i dolce wpadną do kieszeni to przecież nie zaszkodzi. Ja rozumiem, że zespół złagodniał, od dawna próbuje nowych rzeczy i chce w końcu powtórzyć sukces swoich pieśni z „Americany”, ale jak dla mnie to tej Kalifornii daleko do choćby Pretty Fly'ja, gdzie było chociaż ciutkę rocka i że nie będzie z tego jakiś wielki hicior. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ta piosenka była jakimś bonusem, dodatkiem, ale nie singlem promującym album! Fani zespołu od razu znajdą utwory, które lepiej by się do tego nadawały, no ale ok. twarde reguły marketingu, rozumiem, a jeśli dzięki tej piosence zespół sprzedał więcej płyt do bardzo dobrze, bo później jest lepiej... znacznie lepiej!
I jeśli jacyś nie fani skuszeni wakacyjnym hitem podłapią i inne piosnki, a potem zaczną kupować poprzednie albumy, The Offspring znów będzie na szczycie i może w końcu znowu przyjadą do Polski!!! Taaa dobra już, już, już spokojnie, zażyj swoje pastylki.
<fanowskie zgredzialstwo mode: OFF>

Już na samym początku raczeni jesteśmy rockowymi delicjami w postaci piosenek The Future is Now oraz Secrets from the Underground i może nie odważyłbym się nazwał ich rewolucyjno-punkowymi, ale jakaś tam delikatniuchna anarchia w nich się pojawia, a postać w masce słynnego Anonymousa podająca kwiat policjantowi nie pojawia się w książeczce dołączonej do płyty bez podstaw, także plus za aktualność.
Innych mocniejszych gitarowych akcentów szukajcie w utworach Turning into You, Hurting as One czy w nowej wersji Dirty Magic, unowocześnionej i dopakowanej, która pojawia się tu ewidentnie, by pokazać nowicjuszom jak to kiedyś się grało i ma zachęcić do zapoznania się z poprzednimi płytami zespołu (chociaż to muszą być słuchacze bardziej świadomi, bo w sumie to nie takie oczywiste dotrzeć do informacji, że to cover i jeszcze ktoś pomyśli, że to nowa piosenka), ale i tak fani będą woleli wersję z 1992 roku. No i jest jeszcze oczywiście końcówka płyty, ale o niej... na końcu.
Spokojniejsze dźwięki znajdziemy w tytułowym utworze Days go By, do którego byłem dość długo nieprzekonany i w najdelikatniejszym, All I Have Left is You, który nie tylko kontynuuje liryczną (fuuuuj!) ścieżkę z poprzedniego albumu i piosenki Kristy are you Doing All Right? ale może i nawet próbuje nawiązać do The End of the Line z „Americany”. Mamy jeszcze O.C. Guns, gdzie zespół zgodnie ze swoją tradycją prezentuje utwór zabarwiony „lokalnym nieamerykańskim kolorytem” i która jest przykładem nierockowgo grania, które nie jest bynajmniej powodem do wstydu, w odróżnieniu od... no dobra już miałem Kalifornię zostawić w spokoju.
Mamy jeszcze utwór I Wanna Secret Family (with You), taki mocniejszy i chyba luzacko-zabawny, ale niespecjalnie go rozumiem, więc idziemy dalej, na obiecany koniec. A tam Off prezentuje dwa utwory, które zamykają album równie dobrze jak dwa pierwsze go rozpoczynały. Najpierw świetne Dividing by Zero, a zaraz później mój zdecydowanie najbardziej przeulubiony utwór o masakrycznie długim tytule Slim Pickens Does the Right Thing and Rides the Bomb to Hell (fani Kubricka powinni się tu przynajmniej uśmiechnąć... swoją drogą z ostaniach płyt Offa najbardziej podobają mi się te, które zawierają w sobie frazę Dance Fucker, Dance. Dziwne:)).
Ciesze się, naprawdę się cieszę, że ten album okazał się tak przyjemny, że grupa się nie pogrążyła i dalej grają swoje, że są gitary takie jak lubię, że wszystkie ahhh, ohhh, yeah tak charakterystyczne są na swoich miejscach. Zdrówko. A i nawet Kalifornii po kilkunastu przesłuchaniach słucha się spoko i można się wkręcić. Mocne siedem i pół Koksika!









A tutaj nieoficjalny, amatorski klip do piosenki Slim Pickens i tak dalej


środa, 27 lutego 2013

Pełnia kreskówkowej chwały!

The Curse of Monkey Island, LucasArts 1997

W dziedzinie klasycznych przygodówek point and click w latach dziewięćdziesiątych królowali spece z LucasArts, a ich klejnotem koronnym jest The Curse of Monkey Island. Dzisiejsza recenzja będzie całkowicie nieobiektywna, bo dla mnie CoMI to gra absolutnie genialna. Na ten fakt może się złożyć, to że grałem w nią w dzieciństwie i było to moje pierwsze spotkanie nie tylko z serią Małpiej wyspy, ale również z przygodówkami LucasArts w ogólności, że działa tu magia nostalgii i inne tego typu duperele, ale ja i tak wiem swoje.
Wszystko tu jest po prostu piękne: ręcznie rysowana grafika w Disnejowskim klimacie, genialnie dobrane i podłożone głosy postaci, wciągająca fabuła, wyśmienita muzyka. Nawet elementy zręcznościowe mnie nie odstraszają, a wręcz przeciwnie, niszczenie pirackich statków w stylu klasycznych Pirates! to sama przyjemność. A do tego humor, humor, humor! Inteligenty, subtelny, wyśmienity.
Nie będę opowiadał szczegółów fabuły, wymieniał postaci z imienia, bo to każdy może sobie sprawdzić gdzie indziej, a i po co spoilerować. Po ubolewam jedynie trochę nad tym, że gra jest obecnie trudna do zdobycia, a sam LucasArts jakoś nie pali się, by udostępnić ją jakiemuś serwisowi sprzedaży cyfrowej. Głupcy! Jak tak można! Tym bardziej, że dzięki choćby emulatorowi ScummVM można ją spokojnie odpalić na najnowszych komputerach (i konsolach!).

I chociaż po latach, a w szczególności po zagraniu w poprzednie gry z serii, uważam że Monkey Island 3 nie jest jakoś specjalnie oryginalna, bo np. całe fabularne założenie II aktu jest żywcem wzięte z pierwszej części, a „pościgowa” końcówka czy wybór poziomów trudności to „zrzynki” z części drugiej, że nawet i świetne pojedynki na obelgi pojawiły się już wcześniej.
Tak samo grafika, wydawało by się absolutnie doskonała w momencie premiery, ujawnia dziś pewne braki, ale związane jest to wyłącznie z ograniczeniami technicznymi. To w końcu tylko rozdzielczość 640x480 i można dostrzec, że drzewa na trzecim planie jakieś takie mało szczegółowe, a woda podczas zdobywania okrętu „Morski Ogórek” to paskudna niebieska plama, a nasz bohater oddalający się na dalszy plan robi się cały rozpikselowany.
Ale jednocześnie gra ta udowadnia, że klasyczna grafika 2D dużo lepiej znośni upływ czasu niż wszelkie wodotryski 3D i jestem absolutnie przekonany, że jej styl na wieczność pozostanie urzekający! I nawet takie hity jak Runaway: A Road Adventure z 2001, która stara się sprytnie ukryć, że wcale nie jest tworzona w oparciu o modele 3D, nie przebija klasyczności CoMI! (no dobra tu też pojawia się kilka elementów trójwymiarowych, ale subtelnie bardzo i proszę się nie burzyć:P).

Błędów gry wymieniłem chyba więcej niż zalet, ale to tylko dlatego, by pokazać,że moja miłość do niej nie jest ślepa a jednak mimo upływu lat ciągle pozostaje równie gorąca jak przy pierwszym spotkaniu! The Curse of Monkey Island zawsze jest u mnie na szczycie list najlepszych przygodówek. Gra życia? Dla mnie tak. 10 Koksików!







Na zakończenie intro z gry i jeśli ono nie zachęci Was do grania to już nic tego nie zrobi :)


piątek, 22 lutego 2013

Inna strona Kalifornizmu

Californication, Red Hot Chili Peppers 1999

Dla mnie osobiście siódmy studyjny album Red Hotów to najważniejsza płyta w życiu. Ona to nauczyła mnie słuchać muzyki jako „cało-krążkowej” całości, a nie tylko skupiania się na hiciorach. Cały album dorastał wraz ze mną, każde kolejne przesłuchanie odkrywało przede mną jego nowe warstwy i smaczki.
Z początku interesowały mnie tylko oczywistości, utwory Califonication oraz Otherside. Później gdy mi już lekko zbrzydły, dołączyły do nich Around the World, Parallel Universe czy przede wszystkim absolutnie rewelacyjna Easily. A jeszcze kilka przesłuchań później nie miałem wątpliwości, że mam do czynienia z dziełem wyjątkowym, które należy odbierać od początku do samiuśkiego końca.
I chociaż nie słucham tej płyty tak często jak kiedyś, a wiele tekstów nadal stanowi dla mnie interpretacyjną tajemnicę (i nawet nie chcę wiedzieć o co ho autorowi, bo jeszcze po latach bym się mógł rozczarować) to moja miłość nie słabnie.
„Californication” zostanie dla mnie tym pierwszym, wyjątkowym doświadczeniem, ale żeby nie było żadnych niedomówień to powiem (napiszę? Wyrażę!) to głośno i wyraźnie: ta płyta jest WIELKA i trzyma się ciągle bardzo mocno. Jeśli lubisz rockowe granie, a bez gitary bassowej nie możesz żyć, przypomnij sobie co było na topie (i słusznie!) w 1999 roku.
Ocena może być tylko jedna.








Miałem problem czy na koniec przypomnieć świetną Otherside z teledyskiem, który na mojej prywatnej liście jest w TOP TEN czy może utwór jednak mniej znany. I wybrałem to drugie. Panie i Panowie przed wami najlepsza piosenka z płyty „Californication”!


czwartek, 21 lutego 2013

My, naród!

Lincoln, reż. Steven Spielberg 2012

Czym miałbym zainaugurować mojego nowego bloga? Czy recenzją mojego najulubieńszego filmu, który będzie zapewne jakąś kinematograficzną ramotką (z których to w większości ten blog będzie się składał), czy może zmierzyć się z czymś nowym, by pokazać, że nie jestem tak całkiem oderwany od rzeczywistości? Koniec końców postanowiłem połączyć te dwie rzeczy i zrecenzować najnowszy film mojego ulubionego reżysera.
Tylko jak go rzetelnie ocenić. Patrzeć oczami fana i zachwycać się doskonałością techniczną, czy zgodzić się z człowiekiem, który uważa, że to dzieło nadaje się jedynie do usypiania niemowląt?
Ponieważ jednak nie ma czegoś takiego jak obiektywna recenzja/opinia, to więc jazda z tym koksem i niech się dzieje wola nieba!

Najnowsze dzieło Spielberga to prawie dwie i pół godziny gadania. Oprócz krótkiej sceny otwierającej film, pokazującej starcie żołnierzy Północy i Południa, nie znajdziemy tu „akcji”. Za to płomiennych przemówień, humorystycznych historyjek z morałem czy przerzucania się argumentami wszelakimi mamy zatrzęsienie. I choć nie opuściłem kina z przeświadczeniem, że oto obejrzałem obraz wyjątkowy, nie nudziłem się specjalnie, co więcej powiem że reżyserowi udała się sztuka niebywała: nie przywalił mnie amerykańskim patosem. I to pomimo tylu górnolotnych wypowiedzi padających z ust postaci! To dlatego, że to chyba najbardziej stonowany film w całej twórczości Spielberga.
Nie ma tu efekciarstwa i „popisówek”, które są stałym elementów u tego artysty (i nie boję się użyć w stosunku do niego tego określenia). Wszystko opiera się na drobiazgowej scenografii, wspaniałych kostiumach, świetnych zdjęciach i oczywiście rewelacyjnej grze aktorskiej.
Wiadomo, że jak się gada o "Lincolnie" to trzeba pochwalić aktorów, bla bla bla. I kurde słusznie! Tu nie ma szarżowania i tanich sztuczek w stylu „dam się oszpecić”, albo „zagram postać upośledzoną umysłowo” itp.
Tytułowy prezydent USA w wykonaniu Daniel Day-Lewisa to prawdziwa ostoja spokoju, postać grana na niuansach, spojrzeniach, delikatnych gestach i tembrze głosu. Gdy Lincoln wpada we wściekłość (choćby w znakomitej scenie kłótni z żoną), to jest to coś niezwykłego i poruszającego. Inni aktorzy również stanęli na wysokości zadnia z Sally Field czy (szczególnie!) Tommy Lee Jonsem na czele, który w pewnym momencie staje się główniejszy niż najgłówniejszy bohater. Nawet scena śmierci tytułowego bohatera, która prosiłaby się o wystawne ukazanie, o zmierzenie się z Griffith'owskimi „Narodzinami narodu” z 1915, jest subtelna i nienachalna. To film o boju o prawa człowieka, a nie biografia w czystym tego słowa znaczeniu. Wszystko podporządkowano głównego założeniu, a dzięki temu cała wizja jest bardzo spójna. Aż nie poznaje Sztefka!
Ten film to także gorzka refleksja o tym, że dla ważnej sprawy należy poświęcić sprawę równie ważną. Zakończyć od razu krwawą wojnę, ale zaprzepaścić szanse na zniesienie niewolnictwa, czy poczekać trochę, ale mieć na sumieniu kolejne ofiary, to główny dylemat. Do tego dochodzą metody jakimi osiąga się ten cel: przekupstwo, kłamstwo czy zaprzedanie własnego sumienia, to cena jaką trzeba zapłacić. I z takich metod korzystał sam wielki Abe Lincoln, najlepiej chyba oceniany prezydent made in USA. I takie to metody przetrwały do dziś, szkoda tylko, że mało komu chodzi o dobro ogółu, a jedynie o kasę. Ten aspekt film pokazuje bardzo sprawnie. Aż człowiek ma ochotę się chwilę zastanowić!
Wady tej produkcji są takie same jak innych pozycji tego typu. Multum postaci, które poznajemy z imienia, nazwiska i gęby, ale wśród których się łatwo pogubić (no przynajmniej ja się gubię), stronniczość, wybielanie i oczywiście historyczne uproszczenia.
 Jeśli ktoś choć trochę interesuję się historią świata ten wie jaki wynik będzie miało ostateczne głosowaniu, a jednak twórcy za wszelką cenę chcą wprowadzić nastrój grozy i niepewności i chociaż uważam, że to się w jakimś stopniu udało, można to porównać do próby nakręcenia filmu o Gołocie, w którym istnieje szansa, że zamiast uciec z ringu nasz mistrz znokautuje Tysona. Takie to trochę marnowanie czasu.

Nie uważam "Lincolna" za arcydzieło, ale to film ważny i, co podkreślam ponownie, rewelacyjnie zrobiony. A ja mam dobry dzień. Osiem Koksików.









Na koniec dla wszystkich zainteresowanych zwiastun filmu: