Starsza pani znika (The Lady Vanishes), reż. Alfred Hitchcock 1938
Kiedyś filmy robiło się inaczej.
Nawet w przypadku tytułów sensacyjnych ich rytm był wolniejszy i
spokojniejszy niż dziś. W dawnych czasach mieliśmy czas by poznać
bohaterów, przyjrzeć im się bardzo uważnie, wsłuchać w
rozbudowane dialogi, a postacie miały czas żeby w trakcie opowieści
nawet się rozwinąć.
Film Hitchcocka trwa ok. 99 minut, ale
w tym czasie pojawia się tyle postaci, wątków, dowcipów, zwrotów
akcji, a nawet wręcz zmian przynależności gatunkowej, że z
okładem starczyłoby na trzy inne!
Bo co my tu w zasadzie mamy? Komedię?
Film szpiegowski? Kino akcji? Wszystkiego po trochu, a wymieszane i
przyprawione tak, że danie jest wyjątkowo pożywne.
Fabuła niby prosta: młoda dziewczyna,
pasażerka pociągu, „gubi” swoją znajomą, tytułową starszą
panią, ale problem w tym, że nikt z pasażerów nie pamięta takiej
osoby. Czyżby nasza bohaterka miała zwidy? Jeśli przypomina wam to
pewien film z Jodie Foster to dobrze wam przypomina. Ale nim dojdzie
do tego wspaniałego zniknięcia przez dłuższy czas siedzieć
będziemy z grupką postaci w hotelu, gdzieś w małym miasteczku, w
nieistniejącym wschodnioeuropejskim kraiku. I co chwila przeskakiwać
między nimi i szukać tej całej staruszki!
Oprócz niej mamy jeszcze dwóch angielskich
gentlemanów, fanów krykieta, którzy są tak angielscy, że
bardziej się nie da. Flegma totalna, nawet postrzał w rękę nie
wywoła emocjonalnej reakcji. Są oni również nosicielami jednego z
najdłużej rozgrywanych dowcipów jaki widziałem w życiu! Już na
początku poznajemy jego genezę, ale na świetny finał musimy
poczekać do... finału.
Dalej mamy dziwne (niby)małżeństwo, wspomnianą już młodą damę oraz pewnego muzyka, który bada i próbuje zachować dla
potomności tradycyjne tańce. Taki misz-masz, że nie wiadomo kto
jest tak naprawdę głównym bohaterem, a reżyser długo i skutecznie nas zwodzi.
Ridley Scott chyba z tego filmu uczył się tego manewru, który
wykorzystał w swoim „Obcym”.
W końcu okazuje się, że to młoda
dama wraz z młodym muzykiem są osią akcji, która od tego momentu
przeistacza się z komedii w film detektywistyczno-szpiegowski. Sama
fabuła jest zagmatwana i dość skomplikowana, a zbiegi
okoliczności, które przytrafiają się naszemu duetowi są
przekomiczne.
I chociaż cały wątek fabularny jest
równie sztuczny i nieprawdopodobny, jak otwierające film ujęcie
uroczej makiety miasteczka, to losy bohaterów śledzi się z ogromną ciekawością.
Tak... kiedyś robiono filmy inaczej.
Złoczyńcy byli romantyczni, kobiety uwodzicielskie, dowcipy
nierynsztokowe a fabuły rozbudowane. Ale stare filmy się starzeją
i często trudno się je ogląda... nie w tym jednak wypadku! Jest on
ciągle świeżutki jak liść mięty zerwany z czubka krzaka. No
może oprócz efektów specjalnych czy bójek i innych scen
przemocy... minęło w końcu ponad 70 lat (!!!) od premiery tego dzieła!
A więc dlaczego tylko 8 Koksików,
skoro taki ideał?
Finałowa strzelanina. Ogólnie film
jest luzacki i dowcipny, jednak na końcu zamienia się w rzeź,
gdzie trupy niewinnych ścielą się gęsto. Taki film akcji na
koniec. I chociaż z psychologicznego punktu widzenia jest to świetny
zabieg (bo gdy zawodzą już wszelkie „romantyczne” i subtelne
sposoby, złoczyńca stawia na siłę ognia i pokazuje jak się
załatwia takie sprawy), to jednak nie pasuje mi to jakoś do
ogólnego nastroju i psuje nieco bezstresowość odbioru. Ale taki to
był ten wczesny Hitchcock, a Tobie może akurat się to spodobać. Polecam!
Jeśli słyszałeś kiedyś, że Deus
Ex to świetna gra, ale jesteś maturzystą w kwietniu, biznesmenem w
kryzysie, matką karmiącą albo chociaż wrogiem gier computerowych
to radzę się do niej nie zbliżać, bo potrafi wciągnąć jak
odkurzacz i posiekać jak blender. I jest cholernie długa!
Ten mix skradanki, erpega i strzelawki
uznawany przez wielu za najlepszą grę w historii gier, jest iście
wspaniały. Ja sam nie potrafię dokładnie określić na czym polega to, że ta gra chwyta za gardło, bo jest wiele rzeczy, do
których mógłbym się w niej przyczepić, z drewnianymi dialogami i
masą ciągle niepoprawionych błędów (jeden z nich zniechęcił
mnie nawet do grania, ale wybaczyłem i nie żałuję. Od razu radze
zainstalować nieoficjalny patch 2.0) na czele.
Może chodzi tu o fabułę, która
łączy w sobie tyle teorii spiskowych, że nawet Dan Brown by się
zawstydził, a wszystko to w cyberpunkowym sosie? Fajna jest, ale to
nie tylko to.
Wiem! To pewnie ta swoboda, którą
wszyscy zachwalają! Bo tu wroga można zabić (masą broni od noża,
przez łom, pistolet, karabin, strzeblę, snajperkę, granaty,
wyrzutnię rakiet czy na przeprogramowaniu działek, by załatwiły
to za nas, kończąc), ogłuszyć (też na kilka sposobów), czy
zwyczajnie ominąć. Drzwi można rozwalić, otworzyć znalezionym
kluczem albo wytrychem. Mamy umiejętności bojowe, hakerskie czy
złodziejskie, do wyboru do koloru. Ale to też nie to bo ja sobie z
góry założyłem pewne ograniczenie, mianowicie takie, że gram w
sposób „bezofiarowy”, czyli mozolne skradanie, ogłuszanie i
omijanie wrogów. Zero niepotrzebnych trupów! I może granie w innym
sposobem jest super, nie wiem tego i w sumie nie chcę wiedzieć, bo to by
oznaczało przejście gry ponownie, a ja chcę mieć jednak jakieś
życie! No kurcze! Już sama możliwość, że takie założenie można
zrobić jest czymś kompletnie niezwykłym! I choć oznaczało to dla
mnie masę frustracji, a kombinację quick save/quick load miałem
opanowaną do perfekcji, i tak chciałem przeć do przodu, choć poziom
trudności gry zdecydowanie wzrósł (może dlatego tak długo w to
grałem? W końcu pewien speedrunner kończy ją w niecałe 50 min!).
Świat gry? Tu nie tylko się biega i
strzela (omija wrogów), tu sobie sporo pogadamy, połazimy po naszej
bazie głównej, poczytamy maile, odwiedzimy restauracje czy
dyskoteki. Niby nic, w Duke Nukem 3D przeca też tak było, ale jednak miło
jest móc sobie spokojnie pozwiedzać miasta, może ukraść coś z
bankomatu, a nie tylko zabijać. No ale w końcu Deus Ex ma być
erpegiem, więc powinno to być czymś normalne, ale ode mnie za to i tak wielki plus.
Do tego dochodzi jeszcze rozwój
postaci, oparty na dwóch filarach: punktach doświadczenia i
nanotechnicznych wszczepach. Te pierwsze wykorzystujemy do ulepszania
podstawowych umiejętności takich jak posługiwanie się
poszczególnymi typami broni, obsługę komputerów wytrychów czy
pływania. Te drugie nasz żołnierz nowej generacji używa by
ułatwić sobie życie. Wszczepów można mieć kilka np. kamuflaż,
ciche bieganie, większa siła, leczenie, widzenie przez ściany a ogranicza je tylko energia, którą zużywają, a którą my musimy ciągle uzupełniać. Dzięki temu jeszcze lepiej
możemy dostosować naszą postać do swojego stylu grania.
Żaden z tych elementów sam w sobie
nie czyni tej gry tak genialnej, to oczywiście połączenie ich w
jedną, niesamowicie spójną całość daje ten efekt i co najważniejsze to działa nawet dziś,
trzynaście (shit!) lat po jej premierze.
I można by powiedzieć, że to trochę
monotematyczna gra, w końcu każda misja to w zasadzie to samo:
plansza gdzie z punktu "a" musimy dostać się do punktu, powiedzmy "g".
I wcale nie oznacza to, że najpierw musimy przejść przez "b" potem "c" i
tak dalej. Gówna brama, kanały ściekowe albo wentylacyjne, a może
jakiś opuszczony budynek przylegający do naszego celu, dróg jest
wiele. I chociaż wytrawny gracz powinien przeszperać każdy kawałem
planszy, bo tu w odróżnieniu od klasycznych gier RPG nie dostajemy
punktów doświadczenia za zabijane wrogów, ale właśnie za
myszkowanie i odkrywanie sekretów, można to olać i lecieć
najkrótszą drogą! Czy to nie zarąbiste?
Ehhhh ale to też nie wszystko. Matko!
O tej grze można pisać i pisać, tylko komu by się chciało
czytać. Lepiej zagrać. Serio. No ale ja się nie mogę powstrzymać
i jeszcze opisze kilka rzeczy, które baaaardzo przypadły mi do
gustu. Obiecuje, że to już prawie koniec!
To jedna z niewielu gier, która serio
pozwoliła mi zastanowić się nad sensem zabijania przeciwników.
W zasadzie oni istnieją tu, jak w każdej innej gre, na zasadzie mięsa armatniego, mają
wiernie służyć Głównemu Złemu i posłusznie ginąć z naszych rąk. Taki np. Bond James kosi ich w filmach jak świeże
zborze. Znamy ich dobrze z filmów i gier i chyba tylko Mike
Myers się nad nimi pochyla i współczuje. I w tej grze też możemy ich
bezmyślnie kosić, bo przecież to terroryści i sługusy niedobrych
ludzi. Gdy jednak się zaczniemy się skradać za ich plecami, czasem możemy
podsłuchać ich rozmowy, albo zagadajmy szeregowców z naszego
oddziału i wtedy okaże się, że taki standardowy strażnik to
też człowiek, trafił do takiej a takiej organizacji z przeróżnych
powodów, nie każdy to skończony drań, a wręcz większość to
zwyczajni, przeciętni kolesie, którzy wykonują swoją pracę i
zwykle nie mają nawet pojęcia co też tam knują ich bossowie. Tak
ja zdaję sobie sprawę, że rozczulam się nad kupką pikseli, ale tak właśnie
działa mnie ta gra! Ma w sobie dawkę takiego realizmu, która każe
mi powstrzymać odruch pociągnięcia za spust.
Do tego jest to gra w której jest tak
wiele do odkrycia, że aż głowa mała! Co więcej jej twórcy zdają
się wyzywać gracza na pojedynek: próbuj grać tak jak się grać
nie powinno, próbuj szukać luk, błędów, zaskocz nas swoją
pomysłowością. I to jest straszne, ale w przeciwieństwie do 99%
gier wydaje się, że tu projektanci przewidzieli absolutnie
wszystko! Jakby to wytłumaczyć? Masz do wypełnienia misję i
konkretny cel, ale spróbuj go olać, pójść gdzie indziej, nie
wykonać rozkazu. Zwykle jest to trudne i wymaga nagięcia zasad gry,
ale gdy się uda, nagle się okazuje, że nie kończy się to wszystko napisem
„mission failed” i game over, że twórcy wiedzieli, że są tacy
co będą tak grali i dostosowali fabułę! Zresztą zobaczcie
filmik pod koniec tekstu, on pokazuje jedną z takich możliwości,
a uwierzcie mi jest ich mnóstwo! Nie są to jakieś ogromne zmiany,
ale jednak w grze tak nastawionej na wątek fabularny spodziewałbym się raczej wszechobecnych i jakże modnych skryptów, które
pozwalają toczyć się grze w jeden określony sposób (ale zwykle
bardzo widowiskowy) i nie mówię, że ich nie ma, mówię tylko, że można je ominąć. I choć to tylko iluzja, tu naprawdę czujemy, że to my mamy wpływ na
wszystko!
Jeśli jesteś w stanie przełknąć
nie najlepszą już grafikę (jej słabości widać szczególnie w
odniesieniu do modeli postaci), nauczyć się ogromnej klawiszologii
i nie boisz się wysokiego poziomu trudności, to ja powiem krótko:
zagraj w Deus Ex. Daj staruszkowi szansę. A może odkryjesz w zwykłej
grze coś czego nigdy byś się po zwykłej grze nie spodziewał.
A tu obiecany filmik, będący przykładem wolności w grze
Rozczarowanie. To właśnie czułem,
gdy po raz pierwszy usłyszałem singiel Cruising California
(Bumpin' in My Trunk) z najnowszej płyty Offa. Taka
pioseneczka, gdzie gitar prawie nie uświadczysz, jakieś laski
piszczą w refrenie, vocal Dexa zniekształcony jakimiś tandetnymi
efektami i syntezatorowe melodyjki jak z jakiegoś disco. Do czego to
doszło! No oczywiście od razu odezwały się głosy, że Offspring
zawsze miał takie utwory, że to przecież parodia (że chyba niby
Katy Perry?) i ma być takie popowskie, a jak się nie podoba to
znaczy, że się nie znasz i nie jesteś fanem i w ogóle nie
rozumiesz przesłania i nie znasz się na muzie i siedź cicho.
Dla mnie to taka sama parodia jak
Mydełko Fa, się niby śmiejemy, ale jak się spodoba i dolce
wpadną do kieszeni to przecież nie zaszkodzi. Ja rozumiem, że
zespół złagodniał, od dawna próbuje nowych rzeczy i chce w końcu
powtórzyć sukces swoich pieśni z „Americany”, ale jak dla mnie
to tej Kalifornii daleko do choćby Pretty Fly'ja, gdzie było
chociaż ciutkę rocka i że nie będzie z tego jakiś wielki hicior.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby ta piosenka była jakimś bonusem,
dodatkiem, ale nie singlem promującym album! Fani zespołu od razu
znajdą utwory, które lepiej by się do tego nadawały, no ale ok.
twarde reguły marketingu, rozumiem, a jeśli dzięki tej piosence
zespół sprzedał więcej płyt do bardzo dobrze, bo później jest
lepiej... znacznie lepiej!
I jeśli jacyś nie fani skuszeni
wakacyjnym hitem podłapią i inne piosnki, a potem zaczną kupować
poprzednie albumy, The Offspring znów będzie na szczycie i może w
końcu znowu przyjadą do Polski!!! Taaa dobra już, już, już
spokojnie, zażyj swoje pastylki.
<fanowskie zgredzialstwo mode: OFF>
Już na samym początku raczeni
jesteśmy rockowymi delicjami w postaci piosenek The Future is Now
oraz Secrets from the Underground i może nie odważyłbym się
nazwał ich rewolucyjno-punkowymi, ale jakaś tam delikatniuchna
anarchia w nich się pojawia, a postać w masce słynnego Anonymousa
podająca kwiat policjantowi nie pojawia się w książeczce
dołączonej do płyty bez podstaw, także plus za aktualność.
Innych mocniejszych gitarowych akcentów
szukajcie w utworach Turning into You, Hurting as One
czy w nowej wersji Dirty Magic, unowocześnionej i
dopakowanej, która pojawia się tu ewidentnie, by pokazać
nowicjuszom jak to kiedyś się grało i ma zachęcić do zapoznania
się z poprzednimi płytami zespołu (chociaż to muszą być
słuchacze bardziej świadomi, bo w sumie to nie takie oczywiste
dotrzeć do informacji, że to cover i jeszcze ktoś pomyśli, że to
nowa piosenka), ale i tak fani będą woleli wersję z 1992 roku. No
i jest jeszcze oczywiście końcówka płyty, ale o niej... na końcu.
Spokojniejsze dźwięki znajdziemy w
tytułowym utworze Days go By, do którego byłem dość długo
nieprzekonany i w najdelikatniejszym, All I Have Left is You,
który nie tylko kontynuuje liryczną (fuuuuj!) ścieżkę z
poprzedniego albumu i piosenki Kristy are you Doing All Right?
ale może i nawet próbuje nawiązać do The End of the Line z
„Americany”. Mamy jeszcze
O.C. Guns, gdzie zespół zgodnie ze swoją tradycją
prezentuje utwór zabarwiony „lokalnym nieamerykańskim kolorytem”
i która jest przykładem nierockowgo grania, które nie jest
bynajmniej powodem do wstydu, w odróżnieniu od... no dobra już
miałem Kalifornię zostawić w spokoju.
Mamy jeszcze utwór I Wanna Secret
Family (with You), taki mocniejszy i chyba luzacko-zabawny, ale
niespecjalnie go rozumiem, więc idziemy dalej, na obiecany koniec. A
tam Off prezentuje dwa utwory, które zamykają album równie dobrze
jak dwa pierwsze go rozpoczynały. Najpierw świetne Dividing by
Zero, a zaraz później mój zdecydowanie najbardziej
przeulubiony utwór o masakrycznie długim tytule Slim Pickens
Does the Right Thing and Rides the Bomb to Hell (fani Kubricka
powinni się tu przynajmniej uśmiechnąć... swoją drogą z
ostaniach płyt Offa najbardziej podobają mi się te, które
zawierają w sobie frazę Dance Fucker, Dance. Dziwne:)).
Ciesze się, naprawdę się cieszę, że
ten album okazał się tak przyjemny, że grupa się nie pogrążyła
i dalej grają swoje, że są gitary takie jak lubię, że wszystkie
ahhh, ohhh, yeah tak charakterystyczne są na swoich miejscach.
Zdrówko. A i nawet Kalifornii po kilkunastu przesłuchaniach słucha
się spoko i można się wkręcić. Mocne siedem i pół Koksika!
A tutaj nieoficjalny, amatorski klip do
piosenki Slim Pickens i tak dalej.
W dziedzinie klasycznych przygodówek
point and click w latach dziewięćdziesiątych królowali spece z
LucasArts, a ich klejnotem koronnym jest The Curse of Monkey Island.
Dzisiejsza recenzja będzie całkowicie nieobiektywna, bo dla mnie
CoMI to gra absolutnie genialna. Na ten fakt może się złożyć, to
że grałem w nią w dzieciństwie i było to moje pierwsze spotkanie
nie tylko z serią Małpiej wyspy, ale również z przygodówkami
LucasArts w ogólności, że działa tu magia nostalgii i inne tego
typu duperele, ale ja i tak wiem swoje.
Wszystko tu jest po prostu piękne:
ręcznie rysowana grafika w Disnejowskim klimacie, genialnie dobrane
i podłożone głosy postaci, wciągająca fabuła, wyśmienita
muzyka. Nawet elementy zręcznościowe mnie nie odstraszają, a wręcz
przeciwnie, niszczenie pirackich statków w stylu klasycznych
Pirates! to sama przyjemność. A do tego humor, humor, humor!
Inteligenty, subtelny, wyśmienity.
Nie będę opowiadał szczegółów
fabuły, wymieniał postaci z imienia, bo to każdy może sobie
sprawdzić gdzie indziej, a i po co spoilerować. Po ubolewam jedynie
trochę nad tym, że gra jest obecnie trudna do zdobycia, a sam
LucasArts jakoś nie pali się, by udostępnić ją jakiemuś
serwisowi sprzedaży cyfrowej. Głupcy! Jak tak można! Tym bardziej,
że dzięki choćby emulatorowi ScummVM można ją spokojnie odpalić
na najnowszych komputerach (i konsolach!).
I chociaż po latach, a w szczególności
po zagraniu w poprzednie gry z serii, uważam że Monkey Island 3 nie jest
jakoś specjalnie oryginalna, bo np. całe fabularne założenie II
aktu jest żywcem wzięte z pierwszej części, a „pościgowa”
końcówka czy wybór poziomów trudności to „zrzynki” z części
drugiej, że nawet i świetne pojedynki na obelgi pojawiły się już
wcześniej.
Tak samo grafika, wydawało by się
absolutnie doskonała w momencie premiery, ujawnia dziś pewne braki,
ale związane jest to wyłącznie z ograniczeniami technicznymi. To w
końcu tylko rozdzielczość 640x480 i można dostrzec, że drzewa na
trzecim planie jakieś takie mało szczegółowe, a woda podczas
zdobywania okrętu „Morski Ogórek” to paskudna niebieska plama,
a nasz bohater oddalający się na dalszy plan robi się cały
rozpikselowany.
Ale jednocześnie gra ta udowadnia, że
klasyczna grafika 2D dużo lepiej znośni upływ czasu niż wszelkie
wodotryski 3D i jestem absolutnie przekonany, że jej styl na
wieczność pozostanie urzekający! I nawet takie hity jak Runaway:
A Road Adventure z 2001, która
stara się sprytnie ukryć, że wcale nie jest tworzona w oparciu o
modele 3D, nie przebija klasyczności CoMI! (no dobra tu też pojawia
się kilka elementów trójwymiarowych, ale subtelnie bardzo i proszę
się nie burzyć:P).
Błędów
gry wymieniłem chyba więcej niż zalet, ale to tylko dlatego, by
pokazać,że moja miłość do niej nie jest ślepa a jednak mimo
upływu lat ciągle pozostaje równie gorąca jak przy pierwszym
spotkaniu! The Curse of Monkey Island zawsze jest u mnie na szczycie
list najlepszych przygodówek. Gra życia? Dla mnie tak. 10 Koksików!
Na
zakończenie intro z gry i jeśli ono nie zachęci Was do grania to
już nic tego nie zrobi :)
Dla mnie osobiście siódmy studyjny
album Red Hotów to najważniejsza płyta w życiu. Ona to nauczyła
mnie słuchać muzyki jako „cało-krążkowej” całości, a nie
tylko skupiania się na hiciorach. Cały album dorastał wraz ze mną,
każde kolejne przesłuchanie odkrywało przede mną jego nowe warstwy i smaczki.
Z początku interesowały mnie tylko
oczywistości, utwory Califonication oraz Otherside.
Później gdy mi już lekko zbrzydły, dołączyły do nich Around
the World, Parallel Universe czy przede wszystkim
absolutnie rewelacyjna Easily. A jeszcze kilka przesłuchań
później nie miałem wątpliwości, że mam do czynienia z dziełem
wyjątkowym, które należy odbierać od początku do samiuśkiego
końca.
I chociaż nie słucham tej płyty tak
często jak kiedyś, a wiele tekstów nadal stanowi dla mnie
interpretacyjną tajemnicę (i nawet nie chcę wiedzieć o co ho
autorowi, bo jeszcze po latach bym się mógł rozczarować) to moja
miłość nie słabnie.
„Californication” zostanie dla mnie
tym pierwszym, wyjątkowym doświadczeniem, ale żeby nie było
żadnych niedomówień to powiem (napiszę? Wyrażę!) to głośno i
wyraźnie: ta płyta jest WIELKA i trzyma się ciągle bardzo mocno.
Jeśli lubisz rockowe granie, a bez gitary bassowej nie możesz żyć,
przypomnij sobie co było na topie (i słusznie!) w 1999 roku.
Ocena może być tylko jedna.
Miałem problem czy na koniec
przypomnieć świetną Otherside z
teledyskiem, który na mojej prywatnej liście jest w TOP TEN czy
może utwór jednak mniej znany. I wybrałem to drugie. Panie i
Panowie przed wami najlepsza piosenka z płyty „Californication”!
Czym miałbym zainaugurować mojego
nowego bloga? Czy recenzją mojego najulubieńszego filmu, który
będzie zapewne jakąś kinematograficzną ramotką (z których to w
większości ten blog będzie się składał), czy może zmierzyć
się z czymś nowym, by pokazać, że nie jestem tak całkiem
oderwany od rzeczywistości? Koniec końców postanowiłem połączyć te dwie rzeczy
i zrecenzować najnowszy film mojego ulubionego reżysera.
Tylko jak go rzetelnie ocenić. Patrzeć
oczami fana i zachwycać się doskonałością techniczną, czy
zgodzić się z człowiekiem, który uważa, że to dzieło nadaje
się jedynie do usypiania niemowląt?
Ponieważ jednak nie ma czegoś takiego
jak obiektywna recenzja/opinia, to więc jazda z tym koksem i niech się dzieje wola nieba!
Najnowsze dzieło Spielberga to prawie
dwie i pół godziny gadania. Oprócz krótkiej sceny otwierającej
film, pokazującej starcie żołnierzy Północy i Południa, nie
znajdziemy tu „akcji”. Za to płomiennych przemówień,
humorystycznych historyjek z morałem czy przerzucania się
argumentami wszelakimi mamy zatrzęsienie. I choć nie opuściłem
kina z przeświadczeniem, że oto obejrzałem obraz wyjątkowy, nie
nudziłem się specjalnie, co więcej powiem że reżyserowi udała
się sztuka niebywała: nie przywalił mnie amerykańskim
patosem. I to pomimo tylu górnolotnych wypowiedzi padających z ust
postaci! To dlatego, że to chyba najbardziej stonowany film w całej
twórczości Spielberga.
Nie ma tu efekciarstwa i „popisówek”,
które są stałym elementów u tego artysty (i nie boję się użyć w stosunku do niego tego określenia). Wszystko opiera się na
drobiazgowej scenografii, wspaniałych kostiumach, świetnych
zdjęciach i oczywiście rewelacyjnej grze aktorskiej.
Wiadomo,
że jak się gada o "Lincolnie" to trzeba pochwalić aktorów, bla bla bla. I
kurde słusznie! Tu nie ma szarżowania i tanich sztuczek w stylu „dam
się oszpecić”, albo „zagram
postać upośledzoną umysłowo” itp.
Tytułowy prezydent USA w wykonaniu Daniel
Day-Lewisa to prawdziwa ostoja spokoju, postać grana na niuansach,
spojrzeniach, delikatnych gestach i tembrze głosu. Gdy Lincoln wpada
we wściekłość (choćby w znakomitej scenie kłótni z żoną), to jest to coś
niezwykłego i poruszającego. Inni aktorzy również stanęli na
wysokości zadnia z Sally Field czy (szczególnie!) Tommy Lee Jonsem
na czele, który w pewnym momencie staje się główniejszy niż
najgłówniejszy bohater. Nawet scena śmierci tytułowego bohatera,
która prosiłaby się o wystawne ukazanie, o zmierzenie się z
Griffith'owskimi „Narodzinami narodu” z 1915, jest subtelna i nienachalna. To film o boju o prawa człowieka, a nie
biografia w czystym tego słowa znaczeniu. Wszystko podporządkowano głównego założeniu, a dzięki temu cała wizja jest bardzo spójna. Aż nie poznaje Sztefka!
Ten film to także gorzka refleksja o
tym, że dla ważnej sprawy należy poświęcić sprawę równie
ważną. Zakończyć od razu krwawą wojnę, ale zaprzepaścić szanse na
zniesienie niewolnictwa, czy poczekać trochę, ale mieć na sumieniu kolejne ofiary, to główny dylemat. Do tego dochodzą
metody jakimi osiąga się ten cel: przekupstwo, kłamstwo czy
zaprzedanie własnego sumienia, to cena jaką trzeba zapłacić. I z
takich metod korzystał sam wielki Abe Lincoln, najlepiej chyba
oceniany prezydent made in USA. I takie to metody przetrwały do
dziś, szkoda tylko, że mało komu chodzi o dobro ogółu, a jedynie
o kasę. Ten aspekt film pokazuje bardzo sprawnie. Aż człowiek ma ochotę się chwilę zastanowić!
Wady tej produkcji są takie same jak
innych pozycji tego typu. Multum postaci, które poznajemy z
imienia, nazwiska i gęby, ale wśród których się łatwo pogubić
(no przynajmniej ja się gubię), stronniczość, wybielanie i
oczywiście historyczne uproszczenia.
Jeśli ktoś choć trochę
interesuję się historią świata ten wie jaki wynik będzie miało
ostateczne głosowaniu, a jednak twórcy za wszelką cenę chcą
wprowadzić nastrój grozy i niepewności i chociaż uważam, że to
się w jakimś stopniu udało, można to porównać do próby
nakręcenia filmu o Gołocie, w którym istnieje szansa, że zamiast
uciec z ringu nasz mistrz znokautuje Tysona. Takie to trochę marnowanie
czasu.
Nie uważam "Lincolna" za arcydzieło,
ale to film ważny i, co podkreślam ponownie, rewelacyjnie zrobiony.
A ja mam dobry dzień. Osiem Koksików.
Na koniec dla wszystkich zainteresowanych zwiastun filmu: