niedziela, 10 marca 2013

Czy gaz pieprzowy może zmienić świat?

Deus Ex, Ion Storm 2000

Jeśli słyszałeś kiedyś, że Deus Ex to świetna gra, ale jesteś maturzystą w kwietniu, biznesmenem w kryzysie, matką karmiącą albo chociaż wrogiem gier computerowych to radzę się do niej nie zbliżać, bo potrafi wciągnąć jak odkurzacz i posiekać jak blender. I jest cholernie długa!
Ten mix skradanki, erpega i strzelawki uznawany przez wielu za najlepszą grę w historii gier, jest iście wspaniały. Ja sam nie potrafię dokładnie określić na czym polega to, że ta gra chwyta za gardło, bo jest wiele rzeczy, do których mógłbym się w niej przyczepić, z drewnianymi dialogami i masą ciągle niepoprawionych błędów (jeden z nich zniechęcił mnie nawet do grania, ale wybaczyłem i nie żałuję. Od razu radze zainstalować nieoficjalny patch 2.0) na czele.
Może chodzi tu o fabułę, która łączy w sobie tyle teorii spiskowych, że nawet Dan Brown by się zawstydził, a wszystko to w cyberpunkowym sosie? Fajna jest, ale to nie tylko to.
Wiem! To pewnie ta swoboda, którą wszyscy zachwalają! Bo tu wroga można zabić (masą broni od noża, przez łom, pistolet, karabin, strzeblę, snajperkę, granaty, wyrzutnię rakiet czy na przeprogramowaniu działek, by załatwiły to za nas, kończąc), ogłuszyć (też na kilka sposobów), czy zwyczajnie ominąć. Drzwi można rozwalić, otworzyć znalezionym kluczem albo wytrychem. Mamy umiejętności bojowe, hakerskie czy złodziejskie, do wyboru do koloru. Ale to też nie to bo ja sobie z góry założyłem pewne ograniczenie, mianowicie takie, że gram w sposób „bezofiarowy”, czyli mozolne skradanie, ogłuszanie i omijanie wrogów. Zero niepotrzebnych trupów! I może granie w innym sposobem jest super, nie wiem tego i w sumie nie chcę wiedzieć, bo to by oznaczało przejście gry ponownie, a ja chcę mieć jednak jakieś życie! No kurcze! Już sama możliwość, że takie założenie można zrobić jest czymś kompletnie niezwykłym! I choć oznaczało to dla mnie masę frustracji, a kombinację quick save/quick load miałem opanowaną do perfekcji, i tak chciałem przeć do przodu, choć poziom trudności gry zdecydowanie wzrósł (może dlatego tak długo w to grałem? W końcu pewien speedrunner kończy ją w niecałe 50 min!).
Świat gry? Tu nie tylko się biega i strzela (omija wrogów), tu sobie sporo pogadamy, połazimy po naszej bazie głównej, poczytamy maile, odwiedzimy restauracje czy dyskoteki. Niby nic, w Duke Nukem 3D przeca też tak było, ale jednak miło jest móc sobie spokojnie pozwiedzać miasta, może ukraść coś z bankomatu, a nie tylko zabijać. No ale w końcu Deus Ex ma być erpegiem, więc powinno to być czymś normalne, ale ode mnie za to i tak wielki plus.
Do tego dochodzi jeszcze rozwój postaci, oparty na dwóch filarach: punktach doświadczenia i nanotechnicznych wszczepach. Te pierwsze wykorzystujemy do ulepszania podstawowych umiejętności takich jak posługiwanie się poszczególnymi typami broni, obsługę komputerów wytrychów czy pływania. Te drugie nasz żołnierz nowej generacji używa by ułatwić sobie życie. Wszczepów można mieć kilka np. kamuflaż, ciche bieganie, większa siła, leczenie, widzenie przez ściany a ogranicza je tylko energia, którą zużywają, a którą my musimy ciągle uzupełniać. Dzięki temu jeszcze lepiej możemy dostosować naszą postać do swojego stylu grania.
Żaden z tych elementów sam w sobie nie czyni tej gry tak genialnej, to oczywiście połączenie ich w jedną, niesamowicie spójną całość daje ten efekt i co najważniejsze to działa nawet dziś, trzynaście (shit!) lat po jej premierze.
I można by powiedzieć, że to trochę monotematyczna gra, w końcu każda misja to w zasadzie to samo: plansza gdzie z punktu "a" musimy dostać się do punktu, powiedzmy "g". I wcale nie oznacza to, że najpierw musimy przejść przez "b" potem "c" i tak dalej. Gówna brama, kanały ściekowe albo wentylacyjne, a może jakiś opuszczony budynek przylegający do naszego celu, dróg jest wiele. I chociaż wytrawny gracz powinien przeszperać każdy kawałem planszy, bo tu w odróżnieniu od klasycznych gier RPG nie dostajemy punktów doświadczenia za zabijane wrogów, ale właśnie za myszkowanie i odkrywanie sekretów, można to olać i lecieć najkrótszą drogą! Czy to nie zarąbiste?
Ehhhh ale to też nie wszystko. Matko! O tej grze można pisać i pisać, tylko komu by się chciało czytać. Lepiej zagrać. Serio. No ale ja się nie mogę powstrzymać i jeszcze opisze kilka rzeczy, które baaaardzo przypadły mi do gustu. Obiecuje, że to już prawie koniec!
To jedna z niewielu gier, która serio pozwoliła mi zastanowić się nad sensem zabijania przeciwników. W zasadzie oni istnieją tu, jak w każdej innej gre, na zasadzie mięsa armatniego, mają wiernie służyć Głównemu Złemu i posłusznie ginąć z naszych rąk. Taki np. Bond James kosi ich w filmach jak świeże zborze. Znamy ich dobrze z filmów i gier i chyba tylko Mike Myers się nad nimi pochyla i współczuje. I w tej grze też możemy ich bezmyślnie kosić, bo przecież to terroryści i sługusy niedobrych ludzi. Gdy jednak się zaczniemy się skradać za ich plecami, czasem możemy podsłuchać ich rozmowy, albo zagadajmy szeregowców z naszego oddziału i wtedy okaże się, że taki standardowy strażnik to też człowiek, trafił do takiej a takiej organizacji z przeróżnych powodów, nie każdy to skończony drań, a wręcz większość to zwyczajni, przeciętni kolesie, którzy wykonują swoją pracę i zwykle nie mają nawet pojęcia co też tam knują ich bossowie. Tak ja zdaję sobie sprawę, że rozczulam się nad kupką pikseli, ale tak właśnie działa mnie ta gra! Ma w sobie dawkę takiego realizmu, która każe mi powstrzymać odruch pociągnięcia za spust.
Do tego jest to gra w której jest tak wiele do odkrycia, że aż głowa mała! Co więcej jej twórcy zdają się wyzywać gracza na pojedynek: próbuj grać tak jak się grać nie powinno, próbuj szukać luk, błędów, zaskocz nas swoją pomysłowością. I to jest straszne, ale w przeciwieństwie do 99% gier wydaje się, że tu projektanci przewidzieli absolutnie wszystko! Jakby to wytłumaczyć? Masz do wypełnienia misję i konkretny cel, ale spróbuj go olać, pójść gdzie indziej, nie wykonać rozkazu. Zwykle jest to trudne i wymaga nagięcia zasad gry, ale gdy się uda, nagle się okazuje, że nie kończy się to wszystko napisem „mission failed” i game over, że twórcy wiedzieli, że są tacy co będą tak grali i dostosowali fabułę! Zresztą zobaczcie filmik pod koniec tekstu, on pokazuje jedną z takich możliwości, a uwierzcie mi jest ich mnóstwo! Nie są to jakieś ogromne zmiany, ale jednak w grze tak nastawionej na wątek fabularny spodziewałbym się raczej wszechobecnych i jakże modnych skryptów, które pozwalają toczyć się grze w jeden określony sposób (ale zwykle bardzo widowiskowy) i nie mówię, że ich nie ma, mówię tylko, że można je ominąć. I choć to tylko iluzja, tu naprawdę czujemy, że to my mamy wpływ na wszystko!

Jeśli jesteś w stanie przełknąć nie najlepszą już grafikę (jej słabości widać szczególnie w odniesieniu do modeli postaci), nauczyć się ogromnej klawiszologii i nie boisz się wysokiego poziomu trudności, to ja powiem krótko: zagraj w Deus Ex. Daj staruszkowi szansę. A może odkryjesz w zwykłej grze coś czego nigdy byś się po zwykłej grze nie spodziewał.








A tu obiecany filmik, będący przykładem wolności w grze


poniedziałek, 4 marca 2013

Latka lecą.

Days go By, The Offspring 2012 


<fanowskie zgredzialstwo mode: ON>
Rozczarowanie. To właśnie czułem, gdy po raz pierwszy usłyszałem singiel Cruising California (Bumpin' in My Trunk) z najnowszej płyty Offa. Taka pioseneczka, gdzie gitar prawie nie uświadczysz, jakieś laski piszczą w refrenie, vocal Dexa zniekształcony jakimiś tandetnymi efektami i syntezatorowe melodyjki jak z jakiegoś disco. Do czego to doszło! No oczywiście od razu odezwały się głosy, że Offspring zawsze miał takie utwory, że to przecież parodia (że chyba niby Katy Perry?) i ma być takie popowskie, a jak się nie podoba to znaczy, że się nie znasz i nie jesteś fanem i w ogóle nie rozumiesz przesłania i nie znasz się na muzie i siedź cicho.
Dla mnie to taka sama parodia jak Mydełko Fa, się niby śmiejemy, ale jak się spodoba i dolce wpadną do kieszeni to przecież nie zaszkodzi. Ja rozumiem, że zespół złagodniał, od dawna próbuje nowych rzeczy i chce w końcu powtórzyć sukces swoich pieśni z „Americany”, ale jak dla mnie to tej Kalifornii daleko do choćby Pretty Fly'ja, gdzie było chociaż ciutkę rocka i że nie będzie z tego jakiś wielki hicior. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ta piosenka była jakimś bonusem, dodatkiem, ale nie singlem promującym album! Fani zespołu od razu znajdą utwory, które lepiej by się do tego nadawały, no ale ok. twarde reguły marketingu, rozumiem, a jeśli dzięki tej piosence zespół sprzedał więcej płyt do bardzo dobrze, bo później jest lepiej... znacznie lepiej!
I jeśli jacyś nie fani skuszeni wakacyjnym hitem podłapią i inne piosnki, a potem zaczną kupować poprzednie albumy, The Offspring znów będzie na szczycie i może w końcu znowu przyjadą do Polski!!! Taaa dobra już, już, już spokojnie, zażyj swoje pastylki.
<fanowskie zgredzialstwo mode: OFF>

Już na samym początku raczeni jesteśmy rockowymi delicjami w postaci piosenek The Future is Now oraz Secrets from the Underground i może nie odważyłbym się nazwał ich rewolucyjno-punkowymi, ale jakaś tam delikatniuchna anarchia w nich się pojawia, a postać w masce słynnego Anonymousa podająca kwiat policjantowi nie pojawia się w książeczce dołączonej do płyty bez podstaw, także plus za aktualność.
Innych mocniejszych gitarowych akcentów szukajcie w utworach Turning into You, Hurting as One czy w nowej wersji Dirty Magic, unowocześnionej i dopakowanej, która pojawia się tu ewidentnie, by pokazać nowicjuszom jak to kiedyś się grało i ma zachęcić do zapoznania się z poprzednimi płytami zespołu (chociaż to muszą być słuchacze bardziej świadomi, bo w sumie to nie takie oczywiste dotrzeć do informacji, że to cover i jeszcze ktoś pomyśli, że to nowa piosenka), ale i tak fani będą woleli wersję z 1992 roku. No i jest jeszcze oczywiście końcówka płyty, ale o niej... na końcu.
Spokojniejsze dźwięki znajdziemy w tytułowym utworze Days go By, do którego byłem dość długo nieprzekonany i w najdelikatniejszym, All I Have Left is You, który nie tylko kontynuuje liryczną (fuuuuj!) ścieżkę z poprzedniego albumu i piosenki Kristy are you Doing All Right? ale może i nawet próbuje nawiązać do The End of the Line z „Americany”. Mamy jeszcze O.C. Guns, gdzie zespół zgodnie ze swoją tradycją prezentuje utwór zabarwiony „lokalnym nieamerykańskim kolorytem” i która jest przykładem nierockowgo grania, które nie jest bynajmniej powodem do wstydu, w odróżnieniu od... no dobra już miałem Kalifornię zostawić w spokoju.
Mamy jeszcze utwór I Wanna Secret Family (with You), taki mocniejszy i chyba luzacko-zabawny, ale niespecjalnie go rozumiem, więc idziemy dalej, na obiecany koniec. A tam Off prezentuje dwa utwory, które zamykają album równie dobrze jak dwa pierwsze go rozpoczynały. Najpierw świetne Dividing by Zero, a zaraz później mój zdecydowanie najbardziej przeulubiony utwór o masakrycznie długim tytule Slim Pickens Does the Right Thing and Rides the Bomb to Hell (fani Kubricka powinni się tu przynajmniej uśmiechnąć... swoją drogą z ostaniach płyt Offa najbardziej podobają mi się te, które zawierają w sobie frazę Dance Fucker, Dance. Dziwne:)).
Ciesze się, naprawdę się cieszę, że ten album okazał się tak przyjemny, że grupa się nie pogrążyła i dalej grają swoje, że są gitary takie jak lubię, że wszystkie ahhh, ohhh, yeah tak charakterystyczne są na swoich miejscach. Zdrówko. A i nawet Kalifornii po kilkunastu przesłuchaniach słucha się spoko i można się wkręcić. Mocne siedem i pół Koksika!









A tutaj nieoficjalny, amatorski klip do piosenki Slim Pickens i tak dalej